Emmanuel Macron
Ostatnie wypowiedzi prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który w ciągu kilku tygodni najpierw ocenił, że nie można wykluczyć wysłania sił państw NATO do Ukrainy, a w połowie marca stwierdził, iż konieczne mogą być “działania lądowe przeciwko siłom rosyjskim”, spotykają się w Polsce z zaskakująco słabą reakcją lub lekceważeniem. Tymczasem działania Macrona należy śledzić z najwyższą uwagą.
- Polska i mocarstwa zachodnie zupełnie inaczej definiują swoje cele w wojnie Rosji z Ukrainą
- Wojna niemal na pewno skończy się podobnie jak wojna zimowa Finlandii ze Związkiem Sowieckim – Ukraina pozostanie niepodległa, ale straci część terytorium
- Prezydent Macron mówiąc o wysłaniu wojsk państw NATO do Ukrainy, nie groził Rosji, a złożył jej ofertę pokojową
- Więcej informacji znajdziesz na stronie głównej Onet.pl
Prezydent Francji był jednym z tych przywódców mocarstw zachodnich, który – obok kanclerza Niemiec – najczęściej na początku wojny rozmawiał z Władimirem Putinem. Fakt ten powoduje, że nie jest on poważnie traktowany w naszym kraju. Próby nawiązania dialogu z rosyjskim przywódcą postrzegane są bowiem jako wyraz naiwności i słabości prezydenta Francji.
Krytycy Paryża podnoszą również argument, że francuska pomoc wojskowa dla Ukrainy jest skromna. Rzecz w tym, że większość tych, którzy przywołują ten ostatni argument powołuje się na dane niemieckiego Instytutu Gospodarki Światowej z Kiel, który od początku wojny stosuje taką metodologię liczenia pomocy, która całkowicie wypacza prawdziwy obraz wsparcia udzielanego Ukrainie i zawsze pokazuje Niemcy jako czołowego dostawcę pomocy wojskowej.
Zaostrzenie retoryki prezydenta Francji, który poza coraz ostrzejszymi wypowiedziami, inaczej niż kanclerz Niemiec, nie waha się też dostarczać Ukrainie systemów rakietowych pozwalających razić rosyjskie cele na głębokim zapleczu frontu, zaczęły w pewnym, ograniczonym, stopniu zmieniać postrzeganie Macrona. Co ciekawe przy tym, większość komentatorów nadal wydaje się traktować jego słowa jako pozbawione treści. Ci, którzy odnotowują zmianę, są z kolei skłonni do przesadnego entuzjazmu.
Prezydent Francji nie rzuca słów na wiatr
Obydwie postawy są fundamentalnie błędne. Traktowanie słów przywódców mocarstw, jako pozbawionych znaczenia to pokłosie polskiej polityki, w której słowa w istocie przestały mieć znaczenie. Lekceważenie słów przywódców Zachodu jest typową cechą polskiej debaty publicznej również dlatego, że mamy skłonność do równoczesnej – uzasadnionej – wrogości wobec Rosji, ale zarazem pogardy wobec państw zachodnich.
W Polsce bardzo często, co jest skądinąd zwycięstwem rosyjskiej propagandy, odnosimy się do przywódców Zachodu jako słabeuszy, którzy inaczej niż Polacy mają być niezdolni do stawienia czoła Putinowi. Nawet Joe Biden, bez którego Ukraina dawno przegrałaby wojnę z Rosją, traktowany jest w Polsce z przymrużeniem oka.
Nie dziwi więc, że gdy prezydent Macron pod koniec maja 2023 r. podczas konferencji Globsec w Bratysławie w programowym wystąpieniu zapowiadał nowe otwarcie w relacjach z państwami Europy Środkowo-Wschodniej i równocześnie bardziej asertywną postawę wobec Rosji, jego słowa zostały w zasadzie zignorowane.
…ani nie grozi Rosji
Co ciekawe, pogardzie i wzruszeniu ramion jako ersatzowi refleksji towarzyszy skłonność do popadania w przesadę o przeciwnym wektorze. Dokładnie to stało się udziałem prezydenta Emmanuela Macrona, który nagle w oczach licznych polskich komentatorów miał zacząć rzekomo grozić Władimirowi Putinowi.
Rzecz w tym, że mocarstwa i ich przywódcy niemal nigdy nie dokonują gwałtownych wolt i raczej zmieniają rozłożenie akcentów, a nie politykę. Prezydent Francji tak jak nie był nigdy głupi, naiwny ani słaby, tak teraz dla odmiany nie grozi prezydentowi Rosji. Nie jest to możliwe z tego prostego powodu, że żaden francuski przywódca nigdy Rosji ani w przeszłości, ani obecnie, ani w przeszłości grozić nie będzie.
Słowa Macrona nie będąc ani bez znaczenia, ani też nie będąc groźbą, należy tym niemniej odnotować z najwyższą uwagą. Wiele wskazuje bowiem na to, że są one niczym innym jak ofertą wobec Moskwy. Aby zrozumieć ową ofertę, trzeba jednak zdefiniować cele Zachodu w odniesieniu do wojny Rosji z Ukrainą i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy są to cele tożsame z celami Polski. Wiele wskazuje na to, że dość zasadniczo się różnią.
Cele mocarstw i cele Polski
Celem mocarstw zachodnich od pierwszego dnia wojny jest doprowadzenie do takiego zakończenia wojny, które oznaczać będzie, że Ukraina zachowa niepodległość i suwerenność. Celem nie jest jednak doprowadzenie do odzyskania przez Kijów wszystkich okupowanych terytoriów. O tym, że wojna ukraińsko-rosyjska zakończy się tak, jak zakończyła się wojna zimowa Finlandii ze Związkiem Sowieckim, czyli w oparciu o formułę “ziemia za pokój”, pisaliśmy w Onecie wielokrotnie.
Na to, że taki właśnie jest cel, wskazują dostawy broni, które są dostatecznie duże, aby Ukraina nie przegrała wojny, ale niedostatecznie hojne, aby zdołała odbić wszystkie okupowane terytoria. To, iż taka jest intencja, było do niedawna logicznym wywodem i równocześnie tajemnicą poliszynela – w nieoficjalnych rozmowach dyplomaci nie tyle nawet tego nie ukrywali, co raczej traktowali jako coś na tyle oczywistego, że pytanie o to traktowane było jako wyraz niedojrzałości.
To, co było jasne, ale nie było zarazem publicznie ogłaszane, od dwóch tygodni jest już de facto oficjalnym stanowiskiem Stanów Zjednoczonych. W czasie niedawnej wizyty w Kijowie doradca do spraw Bezpieczeństwa Narodowego prezydenta Stanów Zjednoczonych Jake Sullivan wprost stwierdził, że celem Stanów Zjednoczonych jest to, by Ukraina po wojnie pozostała niepodległa i suwerenna, aby była demokratyczna i aby mogła się rozwijać.
Wypowiedź Sullivana o Ukrainie po wojnie zawierała bardzo dużo słów, wśród których nie znalazło się jednak ani jedno, które wskazywało na to, że celem Stanów Zjednoczonych jest doprowadzenie do odzyskania przez Ukrainę wszystkich okupowanych terytoriów.
Wnioski z historii
W Polsce takie stanowisko przyjmowane jest jako wyraz naiwności i głupoty Zachodu. W ocenie zdecydowanej większości komentatorów, taki koniec wojny oznacza, że za kilka lat Rosjanie ponownie zaatakowaliby Ukrainę. Tego, dlaczego Rosjanie mieliby nie zaatakować, gdyby Ukraińcy odbili cały Donbas i Krym, zwolennicy dominującej w Polsce szkoły myślenia już nie tłumaczą.
Większość ekspertów i komentatorów w Polsce na poparcie swojej tezy odwołuje się do historii wojny ukraińsko – rosyjskiej, w której po intensywnych działaniach z lat 2014-2015, Rosjanie w istocie ponownie napadli na Ukrainę. Problem polega na tym, że pamięć przywódców zachodnich sięga nieco głębiej wstecz.
Niezależnie od tego, jak bardzo na bakier może się to wydawać z moralnością, znacznie więcej przykładów z historii wskazuje na to, że większą szansę ucywilizowania agresora daje taki koniec wojny, w którym nie odnosi on zwycięstwa, ale równocześnie nie ponosi porażki. Zazwyczaj przywołuje się w tym miejscu dwa przykłady.
Pierwszym jest historia ponapoleońskiej Francji, którą mocarstwa, mimo jej klęski, wciągnęły do systemu międzynarodowego, a drugim Niemiec po I wojnie światowej, wobec których zasady tej nie zastosowano – co, jak wiadomo, kilkanaście lat później doprowadziło do II wojny światowej.
Oczywistą wadą powyższych analogii jest fakt, że zarówno Francja, jak i Niemcy wojny przegrały. Rosja jako mocarstwo nuklearne nie znajdzie się w takiej sytuacji. Nawet jednak biorąc to zastrzeżenie pod uwagę, nie sposób nie odnotować, że tok myślenia mocarstw znajduje więcej uzasadnień w historii, niż dominujący w Polsce paradygmat.
Gdy my w Polsce zastanawiamy się, jak pokonać Rosję, mocarstwa zastanawiają się, jak w perspektywie 20, 30 lub 40 lat ucywilizować ją i zapewnić, że po obecnej wojnie nie rozpęta kolejnej
Jak porozumieć się z oszustem?
Równocześnie nie sposób nie zauważyć, że Rosja pod rządami Putina jest jednak innym państwem niż wszystkie znane z historii, z którymi mimo większej lub mniejszej dozy obrzydzenia układano się w historii światowej dyplomacji. Moskwa jest nie tylko bowiem agresywna, imperialistyczna i skłonna do popełniania zbrodni wojennych, ale jest też szulerem i oszustem.
Władimir Putin
Z tego powodu jakiekolwiek porozumienie z Moskwą musi być obudowane gwarancjami tego, że Rosja dotrzyma warunków umowy i po kilku latach nie dokona kolejnej inwazji na Ukrainę. Problem polega na tym, że jedyną dającą to gwarancją jest albo przyjęcie Ukrainy do NATO, albo dyslokacja sił państw członkowskich NATO na terytorium Ukrainy.
Mocarstwa zachodnie, jeśli mają przyjąć Ukrainę do paktu albo wysłać tam swoje wojska, chcą mieć jednak pewność, że gwarantują pokój, a nie jedynie swój udział w ewentualnej kolejnej wojnie.
Dokładnie dlatego Zachód będzie dążył do porozumienia z Moskwą i wyśle swoje siły dopiero, gdy będzie miał pewność, że z jednej strony wysyła je, bo Moskwie nie można zaufać, ale zarazem, że Rosja widząc z jednej strony swoje zdobycze terytorialne, a z drugiej wojska NATO, już nigdy nie zaatakuje.
Dla Francji — a w perspektywie i innych państw Zachodu — obecność ich sił w Ukrainie jest możliwa tylko przy zastosowaniu formuły, do której w historii odwoływali się wcześniej w odniesieniu do sposobu zakończenia I wojny światowej prezydent Woodrow Wilson i — w odniesieniu do zakończenia wojen Izraela z Egiptem — prezydent Richard Nixon, czyli “pokoju bez zwycięstwa”.
Niestety w formułę taką nie wpisuje się większość polskich polityków, komentatorów i ekspertów, którzy głosząc potrzebę zwycięstwa nad Rosją w istocie są na kursie kolizyjnym nie z Rosją jednak, a z mocarstwami zachodnimi. Będąc przeciw porozumieniu z Rosją, są też przeciw wysłaniu wojsk NATO do Ukrainy. Te bowiem, niezależnie od tego, czy się to komuś podoba, czy też nie, bez “dealu” z Moskwą na Ukrainę nie trafią.
Tym, czego zajęci moralizowaniem nie rozumiemy w Polsce jest fakt, iż bezpieczeństwo Ukrainy zależy nie od tego, gdzie przebiegać będzie jej granica wschodnia, ale od tego, czy jakieś państwa, poza samą Ukrainą, będą gwarantami tej granicy.
Polski komentariat błędnie zakładając, że nasz kraj i tak, prędzej czy później, stanie się stroną wojny, nie rozumie stawki, którą jest wejście Zachodu na Ukrainę.
Być może zresztą taki jest cel rosyjskich farm trolli przekonujących nas, że grozi nam wojna oraz środowisk “geopolityków” przekonujących Polaków, że gwarancje NATO są nic niewarte. Im bardziej w to bowiem wierzymy, tym mniej rozumiemy mocarstwa zachodnie i w efekcie – mając zupełnie inną percepcję zagrożeń i ocenę ryzyka – w mniejszym stopniu możemy wpływać na ostateczne warunki porozumienia, które prędzej czy później Zachód wypracuje z Rosją.
Presja na Kijów
Kolejnym problemem jest to, że tak, jak skrajnie trudnym partnerem Zachodu jest Rosja, tak niełatwym jest również Ukraina. Zachód, aby przekonać, czy też mniej dyplomatycznie rzecz ujmując zmusić Ukrainę do koncesji terytorialnych, musi zrobić równocześnie dwie rzeczy.
Z jednej strony na tyle ograniczyć dostawy broni, by Kijów zrozumiał realia, a z drugiej zaoferować mu takie gwarancje bezpieczeństwa, by realia te mógł zaakceptować. Bez twardych gwarancji bezpieczeństwa żaden ukraiński polityk nie będzie w stanie uzyskać poparcia dla zakończenia wojny bez pełnej deokupacji zajętych przez Rosjan terytoriów ze strony społeczeństwa i armii.
Armia europejska
Jeśli przyjąć taką perspektywę jak zarysowana powyżej, słowa Macrona przestają być groźbą w stosunku do Rosji, ale są ofertą. Francja, jeśli formuła Macrona miałaby stać się podstawą pokoju, wygrywa dodatkowo jeszcze jedną wielką ze swojej perspektywy sprawę. Jeśli bowiem do Ukrainy trafić miałyby nie tyle siły NATO, co raczej siły europejskich członków NATO, to w istocie mamy do czynienia z powstaniem tego, co było odwiecznym marzeniem Paryża, czyli armii europejskiej.
Z punktu widzenia Berlina, ewentualny sukces Paryża oznaczałby oczywiście wymierne straty. Francja stałaby się znacznie poważniejszym niż do tej pory graczem w Europie Środkowo-Wschodniej (co dla Polski byłoby z kolei korzystne, bowiem zmniejszałoby nierównowagę pomiędzy Warszawą i Berlinem). Z kolei dla kanclerza Scholza formuła, która pozwala z jednej strony zakończyć wojnę, a z drugiej pozostać nieco z boku w sprawie Ukrainy, jest optymalna. Scholz, biorąc pod uwagę nastroje w społeczeństwie niemieckim, nie może zaryzykować wysłania niemieckich wojsk do Ukrainy i liczyć na zwycięstwo wyborcze.
Z polskiego punktu widzenia armia europejska to projekt, który zawsze i to niezależnie od tego, kto w Polsce rządził, w mniej lub bardziej subtelny sposób sabotowaliśmy. Problem polega na tym, że perspektywa drugiej kadencji Donalda Trumpa zmienia również i naszą perspektywę.
Dla nas kluczowe jest, aby ewentualna obecność sił państw w NATO w Ukrainie zawierała w sobie komponent składający się z sił z naszego regionu, ale aby równocześnie to armie starych członków (obok francuskiej np. również brytyjska) rozlokowane były bliżej czy to granicy, czy też linii demarkacyjnej. Tym, czego chcemy bowiem uniknąć, w razie niedotrzymania warunków umowy przez Moskwę jest, aby sprawdzenie, jak bardzo na serio są gwarancje Zachodu wobec Ukrainy, nie było równocześnie sprawdzeniem gwarancji Zachodu wobec nas.
Fort Macron
Absolutnie kluczowa jest oczywiście obecność amerykańska. Rzecz w tym, że dyplomatycznie znacznie łatwiej jest porozumieć się z Moskwą, na czoło wysuwając Europejczyków, a nie Amerykanów.
Siły amerykańskie pozostałyby więc zapewne na zapleczu, czyli w Polsce i w Rumunii. Ich bazę w Polsce za rządów PiS planowano nazywać “Fort Trump”. Kto wie, czy teraz nie można byłoby jej nazwać “Fort Macron”. Szczególnie, że zapewne jakieś siły francuskie trafiłyby również do Polski.
To, czy trafią zależy w dużym stopniu od tego, czy weźmiemy udział w targu, do którego prędzej czy później dojdzie. Argument, że skoro ów targ oznaczać będzie również pewne koncesje terytorialne ze strony Ukrainy, to tym samym będzie współczesną wersją konferencji monachijskiej jest niedorzeczny. Po pierwsze dlatego, że w Monachium nie dyskutowano o oddaniu Niemcom Sudetów, a podporządkowaniu całej Czechosłowacji, pod drugie Praga nie toczyła wcześniej wojny z Berlinem, w której wspierałyby ją Londyn i Paryż i wreszcie po trzecie nikt nie rozważał wysłania francuskich i brytyjskich wojsk do Czechosłowacji.
Polska może unieść się honorem i uznać, że nie chce mieć z ewentualnym porozumieniem nic wspólnego. Tyle że wówczas nie będzie miała wpływu na to, czy na Ukrainę trafią znaczne, umiarkowane czy jedynie symboliczne siły. I nic też nie wynegocjuje przy okazji dla siebie. Np. zmiany formuły stacjonowania sił amerykańskich w Polsce z “rotacyjnej ale ciągłej” na “stałą”. I “Fortu Macron” w Rzeszowie jako bazy logistycznej na zapleczu sił dyslokowanych w Ukrainie.
News Related-
Małgorzata Kożuchowska i Redbad Klynstra byli parą. Wygadała się Katarzyna Nosowska
-
Oto ile pieniędzy zarabiają nauczyciele w roku 2023/2024. Takie są ich wypłaty i dodatki. Zobacz minimalne wynagrodzenie 28.11.2023
-
Janek poszedł tylko po jedzenie dla królików. Został ciężko ranny
-
CCC przecenia skórzane kozaki Lasocki. Zachwycają prostym krojem. Okazje też w eobuwie, Deichmann
-
Nie minęło 48 godzin. Błaszczak musi się tłumaczyć z deklaracji
-
Dania ze szkolnej stołówki. Koszmar czy miłe wspomnienie z dzieciństwa? Tak gotowano w PRL
-
Rosja szykuje uderzenie? Putin zatwierdził plan ws. armii
-
Ekstraklasa siatkarek. Pewna wygrana ŁKS Commercecon Łódź
-
Dane medyczne Polaków w sieci. Niewiele można z tym zrobić (aktualizacja)
-
Burza stulecia paraliżuje południową Rosję i Krym; zalane autostrady i budynki, setki tysięcy ludzi bez prądu
-
Android Auto: odświeżone Mapy Google w kolejnych samochodach
-
Lech Wałęsa ujawnił, co zrobił z pieniędzmi za Pokojową Nagrodę Nobla. Piękny gest
-
"Milionerzy" - Tomasz szedł jak burza, ale poległ na pytaniu o byka
-
Urządzili kobietom piekło i uciekli. Usłyszeli zarzuty. Znamy szczegóły