Widzimy się jako centrum, ale możemy być peryferium. Po wojnie z Ukrainą Rosji łatwiej będzie najechać kogo innego
Estoński żołnierz podczas ćwiczeń
Myśląc o potencjalnej wojnie Rosji z NATO, Polacy zazwyczaj widzą się jako państwo frontowe i przyjmujące pierwsze ciosy. Prowadzone są dyskusje o tym, w ile dni Rosjanie podejdą pod Warszawę. Tymczasem jest bardzo prawdopodobne, że będą zajęci Wilnem, Rygą i Tallinem, a polska stolica będzie tematem drugorzędnym.
Kiedy w 2016 roku BBC robiło film dokumentalny “The War Room”, pokazujący symulację wybuchu III wojny światowej, to nie skupiło się na Polsce. Gra wojenna z udziałem prawdziwych byłych wysokich rangą brytyjskich urzędników oraz wojskowych dotyczyła państw bałtyckich. To je uznano za najbardziej narażone w wypadku wojny NATO z Rosją, prowadzącej do III wojny światowej.
Nie brakuje powodów, aby tak myśleć. Litwa, Łotwa i Estonia są małe i mają niekorzystne położenie geograficzne, co czyni je relatywnie łatwym celem z punktu widzenia militarnego. Do tego mają liczną mniejszość rosyjskojęzyczną i przez wieki były integralną częścią Rosji, a potem ZSRR, co czyni je łatwiejszymi celami dla działań propagandowych i hybrydowych.
Zobacz wideo
Obrona każdej pędzi ziemi
Estońscy żołnierze podczas ćwiczenia szturmowania budynku
Bałtowie zdają sobie z tego sprawę. – Można powiedzieć, że jest strach przed Rosją. Jednak nie taki, który paraliżuje, ale taki który motywuje do działania – mówi Gazeta.pl o emocjach w krajach bałtyckich Bartosz Chmielewski, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich. – Nie widzę w krajach bałtyckich takich debat, jakie przetaczały się niedawno przez Polskę. O tym jak i czy bronić wschodu kraju, czy w ile dni rosyjskie czołgi dojadą do stolicy. Po tym co się wydarzyło w 2022 roku na Ukrainie, zwłaszcza po rosyjskich zbrodniach wojennych takich jak na przykład w Buczy, mowa jest raczej o tym, że trzeba bronić każdego metra kwadratowego państwa. Widać jasną wolę obrony przynajmniej wśród polityków i elit społecznych. Nie sianie defetyzmu – opowiada.
Niemiecki czołg Leopard 2 podczas ćwiczeń na terenie Litwy
Nie ma też intensywnej debaty w rodzaju tej polskiej o tym, za ile lat będzie wojna z Rosją i jak długo Rosjanom zajmie odbudowa ich sił zbrojnych po wojnie z Ukrainą. – Owszem, takie dyskusje się pojawiały, jednak nie były tak intensywne jak w Polsce. To efekt między innymi tego, że w państwach bałtyckich nie ma tak wielkiej liczby blogów, podcastów i kanałów na Youtube zajmujących się tematem bezpieczeństwa. Tam raczej mowa była o tym, że bez względu na to, czy taki atak jest realny, czy nie, lub czy inwazja rosyjska na NATO odbędzie się za rok, dwa czy półtorej dekady, to po prostu trzeba się przygotowywać – opisuje Chmielewski.
Niemieckie bwp Marder podczas ćwiczeń na litewskim poligonie
Politycy i obywatele państw bałtyckich czują to zagrożenie ze wschodu już od 2014 roku. – Rosyjska inwazja na wschodnie obwody Ukrainy i okupacja Krymu były punktem przełomowym. Od tego momentu jest myślenie o tym, że Rosja jest realnym zagrożeniem militarnym – mówi ekspert. Od wtedy zaczęto też odbudowywanie potencjału militarnego, który zwłaszcza po przyjęciu do NATO w 2004 roku został zredukowany do absolutnego minimum. Na przykład Łotwa przez ponad dekadę miała tylko 5 tysięcy zawodowych żołnierzy przy ludności wynoszącej 1,8 miliona. Aktualne plany mówią o 50 tysiącach żołnierzy zawodowych, Gwardii Narodowej i aktywnej rezerwy do 2027 roku. To tak jakby 37,7 milionowa Polska chciała mieć milion ludzi pod bronią i gotowych do jej szybkiego podjęcia. Dodatkowo wszystkie trzy państwa zwiększają wydatki na wojsko i planują w ciągu kilku lat dojść do poziomu 3 procent PKB. Estonia być może już w tym roku.
Polska kierunkiem drugorzędnym
Wszystko to nie zmieni faktu, że liczące łącznie 6,1 miliona obywateli państwa bałtyckie nigdy nie będą miały potencjału do samodzielnego przeciwstawienia się Rosji. Ich siły zbrojne nie dysponują lotnictwem, poważniejszą obroną przeciwlotniczą, flotą i niewielkimi ilościami ciężkiego uzbrojenia lądowego. Niezbędna do skutecznej obrony jest pomoc NATO. – Po pierwsze polityki bezpieczeństwa państw bałtyckich są oparte o współpracę z USA. To Stany Zjednoczone są głównym gwarantem ich bezpieczeństwa. Na trochę niższym poziomie każde z tych państw ma swoich specyficznych partnerów – mówi Chmielewski. Chodzi zwłaszcza o państwa, które zdecydowały się być liderami w ramach tak zwanej wysuniętej obecności NATO (eFP). W przypadku Estonii jest to Wielka Brytania i w mniejszym stopniu Francja. Dla Łotwy to Kanada, w mniejszym stopniu Polska i w przyszłości prawdopodobnie Szwecja, kiedy już przystąpi do NATO. Litwini związali się z Niemcami, którzy nie bez problemów, ale pracują nad stałym umieszczeniem swojej brygady zmechanizowanej na litewskiej ziemi.
– Polska, Szwecja i Finlandia w wypadku jakiegoś teoretycznego kryzysu bezpieczeństwa będą natomiast państwami udzielającymi pierwszej pomocy ze względu na swoją bliskość – mówi Chmielewski. – Z perspektywy państw bałtyckich, szczególnie w ciągu ostatnich 2 lat, Polska jawi się jako duże siła militarna w regionie – dodaje.
W tym kontekście interesujący jest przykład tak zwanego Przesmyku Suwalskiego, czyli obszaru granicznego pomiędzy Polską i Litwą, oraz Białorusią i Rosją. W licznych publikacjach i analizach na przestrzeni kilku ostatnich lat regularnie wymieniany jako kluczowy punkt w potencjalnym konflikcie NATO z Rosją. Owszem jego nazwa jest związana z Polską, jednak w większości tychże analiz dochodzono do wniosku, że dogodny obszar do działań Rosjan jest po litewskiej stronie granicy. Co więcej, w całej potencjalnej bitwie o rzeczony przesmyk chodziłoby o odcięcie państw bałtyckich od pomocy NATO drogą lądową, oraz zabezpieczenia Obwodu Kaliningradzkiego. Nie wstęp do przejścia w rajd na Warszawę i w głąb Polski.
Hybrydowa agresja na Bałtów
Tym bardziej, że otwarta wojna z NATO to dla Kremla delikatnie rzecz ujmując ryzykowna zagrywka. Przynajmniej w obecnych warunkach i takich dających się realistycznie przewidywać w najbliższej przyszłości. Mniej ryzykowne byłoby prowadzenie działań hybrydowych, a potencjalnie dające istotne zyski w postaci destabilizacji Sojuszu i rozbijania jego jedności, co w dłuższej perspektywie mogłoby dać podstawę do rzucenia mu rękawicy w sposób otwarty. I tutaj ponownie Bałtowie wydają się być pierwszymi na linii ognia. Głównie ze względu na wspomniane wielowiekowe znajdowanie się granicach Rosji/ZSRR, co daje Kremlowi argument ideologiczny o “odzyskiwaniu” utraconych ziem. Do tego we wszystkich trzech państwach bałtyckich mieszka niemal milion etnicznych Rosjan. Głównie w Estonii i Łotwie. – Ci ludzie w znacznej mierze żyją w bańce medialnej i korzystają z mediów rosyjskich. Jednak nie w takim stopniu, żeby nie dostrzegać i nie doceniać rzeczywistości, w której żyją – mówiła w listopadzie w podcaście Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych analityczka Kinga Dudzińska. Do tego zastrzegła, że nastawienie wobec Rosji zmienia się wraz z rośnięciem młodszych pokoleń, żyjących od zawsze w niepodległych państwach bałtyckich. Opinie na temat jej działań w Ukrainie nie są jednoznaczne.
Niezależnie od tego wśród prawie miliona rosyjskojęzycznych mieszkańców państw bałtyckich na pewno znajdzie się istotna grupa chętnych wziąć udział w działaniach hybrydowych wymierzonych w te państwa. Co więcej, Kreml nie potrzebuje dobrowolnej współpracy. Sam fakt istnienia tej mniejszości i działań władz Litwy, Łotwy oraz Estonii na rzecz jej asymilacji jest wystarczającym argumentem do upominania się o nią. – Za największy problemem w przypadku jakiegoś rodzaju tak zwanej agresji hybrydowej uznawana jest skuteczność państwa. Jako zdolność do realizowania decyzji administracyjnych i politycznych. Czyli coś, czego przeciwieństwem jest tak zwane państwo z kartonu. W moim odczuciu największe problemy w tym zakresie może mieć Łotwa – opisuje Chmielewski.
Skupianie się Polaków na zagrożeniach wobec Polski i traktowaniu ich priorytetowo jest czymś oczywistym i zrozumiałym. Warto jednak mieć szerszą perspektywę i pamiętać, że poza scenariuszem, w którym Rosja zaatakowałaby nas indywidualnie, a NATO z jakiegoś powodu zignorowało ten fakt, to wojna z Rosjanami najpewniej byłaby bardzo złożonym wydarzeniem rozciągającym się na froncie o długości tysięcy kilometrów od Pacyfiku, przez Arktykę po Morze Czarne. I to państwa bałtyckie, a nie Polska, byłby w najtrudniejszej sytuacji, najbardziej wystawione na ciosy. Oznacza to konieczność szykowania się nie tylko na obronę polskiego terytorium, ale prowadzenia wojny z Rosją na wielu obszarach, w tym na terenie Litwy, Łotwy i Estonii. Bo pozostawienie ich bez wsparcia w chwili próby byłoby krótkowzroczną głupotą oraz hańbą.