Granica polsko-ukraińska. "To jest koszmar. Jądro ciemności"

granica polsko-ukraińska.

Granica polsko-ukraińska. "To jest koszmar. Jądro ciemności"

Są 32 stopnie Celsjusza w cieniu. Granica państwa. Przejazd drogowy między Polską a Ukrainą. Niektórzy stoją w kolejkach do przekroczenia cienkiej linii w jedną albo w drugą stronę już od kilku godzin. Pechowcy czekają wiele dni, czasem tygodni. Stoją też wolontariusze, jadący z pomocą humanitarną na Wschód i ci wracający z wojny. Jednych trzymają Polacy, drugich Ukraińcy. – Granica to jest koszmar. Jądro ciemności. Za każdym niemal razem. Jak tylko się do niej zbliżam, to od razu ogarnia mnie panika – mówi Karolina Baca-Pogorzelska, wolontariuszka, która pomaga Ukrainie od ponad dwóch lat.

  • "Dziwie się, że Polacy w taki sposób traktują własnych obywateli. Nie zdziwiłabym się, gdyby do nas Ukraińców mieli takie podejście, bo to niestety normalne od wielu lat. Pamiętam, jak kiedyś trzymali nas pół nocy, autobusem rejsowym. W środku same kobiety i dzieci. Postanowili przeszukać wszystkich gruntownie. Dzieci zjadały w pośpiechu, to co mamy przygotowały im na drogę, bo pogranicznicy kazali wyciągać szynkę z kanapek" – opowiada Katya, prawniczka z Kijowa
  • Inny dzień, inne przejście. Dzieci płaczą. Jedna z kobiet, łamaną polszczyzną prosi polskiego pogranicznika, by ten pozwolił jej i dziecku skorzystać z toalety. Funkcjonariusz się nie zgadza. Kobieta pyta, czy w takim razie mają załatwić się na chodniku lub ulicy. Mężczyzna wzrusza ramionami
  • Kiedyś wiozłam kilka sztuk maleńkich łusek, o takich – pokazuje fotografie Aldona Hartwińska. Kilka pomalowanych, metalowych "gilz", jak nazywają się one po ukraińsku, leży na jej dłoni. – Kierowniczka zmiany uznała początkowo, że to broń i groziła mi więzieniem. Kiedy doszłyśmy do wniosku, że to jednak złom, to okazało się, że nie mam licencji na obrót odpadami, za co są ogromne kary finansowe – opowiada wolontariuszka
  • My tu na kontrabandę, przemyt, nielegalnych uchodźców i wiele innych przestępstw patrzymy codziennie. Znamy tych ludzi. Wiemy, co wożą. Czasem robią to tak umiejętnie, że potrafią ominąć przepisy. Dlatego my z kolei musimy ich trzymać, sprawdzać, karać, zawracać – mówi jeden z oficerów Straży Granicznej na przejściu w Medyce. – Uczciwych wolontariuszy można policzyć na palcach jednej ręki – dodaje mundurowy
  • Więcej informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu

Człowiek człowiekowi

Dołhobyczów. Początek października 2023 r. Do samochodu z pomocą humanitarną podbiega polska celniczka i zaczyna krzyczeć, bo ktoś otworzył drzwi do samochodu, żeby ułatwić jej sprawdzenie ładunku. – Kto wam to kazał zrobić? – pyta zdenerwowana. Wolontariusze odpowiadają, że tylko chcieli ułatwić jej pracę. Kiedy słyszy język polski, zaczyna przepraszać. – Boże, myślałam, że panowie są z Ukrainy – kwituje.

– Przysięgam, że to już ostatni raz, kiedy jadę z pomocą. Dlaczego nas tak traktują? Nie robimy niczego złego. Po prostu przekraczamy granicę państwa. To nie oznacza, że trzeba się z nami w ten sposób obchodzić. Najpierw ona, a teraz to. Widziałeś? Ten ukraiński pogranicznik po prostu rzucił we mnie paszportem. Stoimy tu siedem godzin, a przecież jedziemy do Awdijiwki, żeby ratować ludzi – żali się Jeff Hoffman, Amerykanin, który przyjeżdża z pomocą humanitarną do Ukrainy od jesieni 2022 r. – Za każdym razem granica to największy problem. Nawet wojskowe punkty kontrolne w Donbasie, to w porównaniu z tym pikuś. Sami sobie szkodzą. Kompletnie tego nie rozumiem – dodaje amerykański wolontariusz.

– Przeszukiwanie każdego plecaka, każdej torby. Wyrzucanie kanapek z bagaży, straszenie, krzyk. Traktują nas gorzej niż bydło. Tłuczesz się autobusem ponad 600 km z Kijowa. Do Wrocławia zostało jeszcze co najmniej kilka kolejnych godzin. W sumie podróż trwa prawie dobę. Cały czas jedziesz zatłoczonym, dusznym, śmierdzącym pojazdem. Na granicy nawet nie możesz z niego wyjść. Autokary stoją jeden za drugim. I tak autobusy zazwyczaj puszczają szybciej, ale każdy musi swoje odstać. Najgorzej traktują nas Polacy. W Dołhobyczowie np. nie ma normalnej toalety. Żeby pójść siku, musisz zapłacić trzy złote. Nie dwa, nie pięć, nie jeden. Musisz mieć dwie monety – o nominale 1 złoty i 2 złote. Konkretnie wyliczone, bo inaczej automat cię nie wpuści. A sama toaleta to dramat. Gdyby to był normalny świat, to nikt by tam nawet nie wszedł. Przez cały dzień nikt tej łazienki nie czyści, to możesz sobie wyobrazić, co się dzieje – opowiada Ksenia, która jedzie odwiedzić syna. Wyjechał do Polski na samym początku 2022 r., jeszcze jako nieletni. Teraz studiuje na jednym z uniwersytetów. Tego, co opowiedziała Ksenia, później mogłem doświadczyć sam.

granica polsko-ukraińska.

Toaleta w Dołhobyczowie

Wcześniej powątpiewałem w te historie. Myślałem sobie "Ukraińcy na pewno przesadzają. Nie może być aż tak źle". Nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem.

    – Dziwie się, że Polacy w podobny sposób traktują własnych obywateli. Nie zdziwiłabym się, gdyby do nas Ukraińców mieli takie podejście, bo to niestety normalne od wielu lat. Pamiętam, jak kiedyś trzymali nas pół nocy, autobusem rejsowym. W środku same kobiety i dzieci. Postanowili przeszukać wszystkich gruntownie. Dzieci zjadały w pośpiechu, to co mamy przygotowały im na drogę, bo pogranicznicy kazali wyciągać szynkę z kanapek. Tłumaczyli, że to nie ich wina. Że takie przepisy i jest zakaz przewozu mięsa bez zezwolenia na teren Unii Europejskiej – wspomina Katya, prawniczka z Ukrainy. Każdemu groził za to mandat od kilkuset do nawet kilku tysięcy złotych.

    granica polsko-ukraińska.

    undefined

    Dzieci mają robić pod siebie – czyli o znęcaniu się

    Medyka. Lato 2022 r. Wieczór. Ukraińcy mają zmianę warty. Wtedy przez co najmniej godzinę granica stoi. Samochodów jest coraz więcej. Niektórzy utknęli pomiędzy Polską a Ukrainą. Wrócić już nie mogą, bo są po odprawie. Jechać dalej też nie, bo bramki otworzą się dopiero po przerwie. A w samochodach duszno. Dzieci płaczą. Jedna z kobiet łamaną polszczyzną prosi polskiego pogranicznika, by ten pozwolił jej i dziecku skorzystać z toalety. Funkcjonariusz się nie zgadza. Kobieta pyta, czy w takim razie mają załatwić się na chodniku lub ulicy. Mężczyzna wzrusza ramionami. Ona i kilka innych osób kierują się za niewielką budkę strażniczą. Są na widoku innych ludzi, ale nie ma wyjścia. Dziecko załatwia się w miejscu publicznym. Kobieta wytrzyma jeszcze trochę. Większość osób z kolejki podskakuje na jednej nodze, próbując w ten sposób oszukać naturę.

      – Czy pan by pozwolił, żeby pana pies, kot, czy żona z dzieckiem byli tak traktowani? Trzymani na słońcu latem lub na mrozie zimą? Wiele godzin, bez dostępu do wody, jedzenia albo toalety? Ktoś nieustannie cię straszy, krzyczy, grozi więzieniem. Wyzywa od banderowców, obraża, gdy nie mówisz w jego języku. Nie każdy ma obowiązek znać polski. Czy kiedy jedziemy do Hiszpanii na wakacje albo jak wy, gdzieś poza Unię Europejską, to też każą wam stać na granicy wiele godzin, terroryzują i torturują was na różne sposoby, bo nie znacie języka hiszpańskiego? Czasem mam wrażenie, że to dla nich po prostu rozrywka, patrzeć, jak się męczymy. Albo może przykrywka dla czegoś większego – przypuszcza jedna z kobiet, z którą zaczynam rozmowę, czekając wspólnie na wjazd do Polski. Jest zmęczona i sfrustrowana. Ma przetłuszczone włosy, podkrążone oczy, pali papierosa za papierosem. Ubrana jest w dres, klapki, a wokół bioder ma zapiętą saszetkę ze wszystkimi dokumentami oraz pieniędzmi. Jedzie z Winnicy do Krakowa. To 700 km. Trasa teoretycznie powinna jej zająć około 8 godzin. To już ponad 16, a przed nimi jeszcze cztery auta do kontroli. Może to, co mówi to jakiś wymysł? Może przemawia przez nią złość?

        – Dobra, idę. Chyba już dobra kolejka się zrobiła, co nie? – mówi z uśmiechem jeden z młodych celników z Dołhobyczowa, kończąc kawę. Wypija ją na zapleczu tzw. jamy. To specjalne pomieszczenie, gdzie wybrany kierowca musi rozładować cały swój towar, by pokazać powątpiewającym celnikom, co dokładnie wiezie. Dla wielu wolontariuszy to spory problem, bo zazwyczaj auta pakuje kilka osób i to nawet przez kilka dni, tak by upchnąć jak najwięcej. Rozładowanie i zapakowanie, czasem sprawia, że cały towar już nie chce wejść z powrotem do środka.

        granica polsko-ukraińska.

        Granica w Dołhobyczowie

        – Kiedyś otwierali mi każdą paczkę z karmą dla psów, każde pudełeczko, żeby sprawdzić, czy aby na pewno to jest karma. Oczywiście sama musiałam to rozładować, bo żaden celnik nie zechciał pomóc kobiecie. Nic nie znaleźli. Panowie przeprosili, zapakowali już samochód z powrotem, ale połowa towaru była zniszczona. Powiedzieli, że wykonywali rutynowe obowiązki. Przedstawili się, a ja wystąpię o wyjaśnienia i powód kontroli – pisała pod koniec maja 2024 r. Karolina Baca-Pogorzelska, która często opisuje swoje perypetie na przejściach granicznych z Ukrainą.

          Nerwy, przemytnicy i korupcja. W takich warunkach pracują mundurowi

          – Musimy wszystko dokładnie sprawdzać – tłumaczy z kolei jeden z pracowników Straży Granicznej w Medyce. – Kiedyś mieliśmy taką starszą babcię, która przechodziła pieszo w stronę Polski. Jeszcze na początku wojny. W torbach, pomiędzy placuszkami i kotletami mielonymi miała schowane dwa kałasznikowy. To, co znajdujemy w niektórych transportach, przechodzi ludzkie pojęcie. Codziennie zdarzają się przemytnicy. Jeśli więc jedzie samochód, który wszystko ma spakowane w pudełka, nie widać, co to za towar, to możemy podejrzewać, że coś może tam być ukryte. Wtedy szukamy. Jeśli wszystko jest w porządku, transport jedzie dalej.

          Oprócz rzeczy nielegalnych, takich jak broń, amunicja, łuski po pociskach, czy tzw. tubusy, czyli wojskowe skrzynie na rakiety, służby graniczne szukają też sprzętu podwójnego przeznaczenia, czyli takiego, z którego może skorzystać zarówno cywil, jak i żołnierz. Co jest takim towarem, określają rozporządzenia Polski i Unii Europejskiej. Są one co jakiś czas aktualizowane. Bez specjalnego zezwolenia nie wolno więc wozić do Ukrainy np., dronów (nawet tych cywilnych), sprzętu wyposażonego w termowizję czy noktowizję, kamizelek kuloodpornych, hełmów, materiałów wybuchowych, toksyn, chemikaliów, laserów, specyficznego oprogramowania, części czy materiałów, jakie mogłyby posłużyć do budowy systemów kosmicznych albo instalacji jądrowych. W gronie produktów podwójnego zastosowania są też twarzowe maski ochronne, czyli maski przeciwgazowe i filtry do nich. Słowem – na liście jest wiele rzeczy, które naprawdę mogą się przydać Ukrainie, ale też takie, co do których dość logicznym jest zakaz ich nierejestrowanego transportu.

          granica polsko-ukraińska.

          Kontrola

          Nie jest powiedziane, że nie da się ich przewieźć w ogóle, ale zgodnie z prawem, potrzeba na to zezwolenia od konkretnego resortu. Leki – Ministerstwo Zdrowia, drony, maski przeciwgazowe czy inny sprzęt, to z kolei Ministerstwo Rozwoju, itd. Warto dodać, że odpowiednie zezwolenie może być wydane, ale nie musi. Nie pobiera się za nie opłat, ale trzeba czekać. Miesiąc, dwa, trzy. Można się w ogóle nie doczekać. Dlatego, zamiast poświęcać cenny czas na organizację potrzebnych dokumentów, niektórzy wolontariusze ryzykują i wożą drony schowane głęboko pod pomocą humanitarną, licząc na to, że nie wylądują na jamie. Jeśli tak by się stało, to procedura jest prosta: kontrola, wykazanie niedozwolonego sprzętu, ważnego dla bezpieczeństwa państwa, zarekwirowanie towaru i ewentualnie zarzuty, plus nawrotka, czarna lista i jeszcze większe problemy przy kolejnym przekraczaniu granicy, jeśli nie całkowity zakaz jej przekraczania.

          Dajcie nam człowieka, a znajdziemy na niego paragraf

          – My w Polsce sprzedajemy pamiątki z wojny w Ukrainie. Takie małe łuski po amunicji do karabinu. Oczywiście wystrzelone, bez prochu, ozdobione przez artystów. Za kilka takich łusek potrafimy zebrać nawet kilkanaście tysięcy złotych i wtedy kupujemy sprzęt dla armii – opowiada Aldona Hartwińska, wolontariuszka, która pomaga między innymi artystom walczącym na froncie zaporoskim. – Niestety dziś to już prawie niemożliwe. Choć, jak zawsze, wszystko zależy od człowieka – dodaje Hartwińska.

          Prawo w Polsce nie zabrania przewozu tego typu rzeczy. Nie jest to broń, nie jest to sprzęt w żadnym wypadku militarny. Są przepisy, które to konkretnie określają. Na ich podstawie przez granicę można by przewieźć nawet wystrzelonego Javelina (ręczna wyrzutnia przeciwpancerna – red.), jeśli nie nadaje się on i nigdy nie będzie się nadawał do powtórnego użycia. Czasem nawet wierci się w takim sprzęcie dziury, żeby na 100 procent pozbawić rzecz cech bojowych. W związku z tym obiekt staje się po prostu złomem. I tu zaczyna się następny problem.

          – Kiedyś wiozłam kilka sztuk maleńkich łusek, o takich – pokazuje fotografie Aldona Hartwińska. Kilka pomalowanych, metalowych "gilz", jak nazywają się one po ukraińsku, leży na jej dłoni. – Kierowniczka zmiany wydawała się na pierwszy rzut oka spoko babką. Podeszłam więc do niej na pewniaka, pokazałam co mam. Zaczęła pytać, czy to broń. Otworzyłam oczy ze zdumienia. Powiedziałam, że kiedyś tak, ale teraz to po prostu sztuka, pamiątki, które sprzedajemy na aukcjach. Dowiedziałam się, że za próbę przemytu takich obiektów grozi mi 8 lat więzienia. Ja na to, że przecież niczego nie przemycam. To złom.

          – No właśnie. Śmieci. A czy posiada pani koncesję na wywóz śmieci z Ukrainy na terytorium Unii Europejskiej? – pytają często celnicy, którzy wiedzą, że zgodnie z prawem trudno będzie im cokolwiek zarzucić wolontariuszom.

          Takie hece zaczęły się zaraz po tym, jak były komendant główny policji Jarosław Szymczyk przewiózł do Polski z Ukrainy uzbrojony granatnik, po czym wystrzelił go w budynku komendy głównej w Warszawie. Na szczęście nikt nie zginął. Nikt też nie poniósł konsekwencji tego "wypadku", a były komendant w czerwcu tego roku zasiadł w radzie nadzorczej klubu piłkarskiego Piast Gliwice.

          – Te maski to towar strategiczny dla bezpieczeństwa państwa. Czy ma pan odpowiednie zezwolenie na ich przewóz? – pytają polscy celnicy, kiedy wjeżdżamy do Ukrainy z Fundacją UA Future. Wieziemy prawie 400 masek przeciwgazowych, które trafią pod Bachmut i Charków, czyli tam, gdzie Rosjanie stosują wobec ukraińskiej armii niebezpieczne i śmiercionośne gazy bojowe, często wystrzeliwane z wyrzutni moździerzowych. Im szybciej maski dotrą na front, tym większe szanse, że kogoś uratują. Pokazuję więc dokumenty z Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych, że maski zostały wycofane z magazynów, bo są już po terminie. Na mój wniosek RARS przekazał je Siłom Zbrojnym Ukrainy, co też wynika z dokumentów, a my jako Fundacja mamy je dostarczyć na miejsce. Po 18 godzinach czekania w Dołhobyczowie, tam, gdzie nie ma normalnej toalety, celnicy stwierdzają, że rzeczywiście mówiłem prawdę. Pozwalają jechać dalej.

          – Jak pan to zrobił, że pan jednak jedzie? – pyta mnie wyraźnie zdziwiona pracowniczka przejścia granicznego. – Nie sądziłam, że pana puścimy. Najpierw kazali mi przygotować dokumenty o zarekwirowaniu towaru, ze względu na strategiczny charakter transportu, a później, jak się okazało, że maski są po terminie, to dostałam polecenie, żeby uznać to za śmieci. A na śmieci potrzeba licencji. Bez niej miałby pan ogromne kłopoty. Utylizacja, kary finansowe, inspekcje. Przyznam, że się cieszę, że jednak nie musiałam tego robić, bo serce mi pękało – mówi. Czy to może oznaczać, że przez 18 godzin polskie służby graniczne próbowały nas za wszelką cenę pogrążyć, zamiast spróbować pomóc? Pytanie pewnie na zawsze pozostanie bez odpowiedzi.

          Kontrole miały zmniejszyć kradzieże i zniwelować korupcję

          – Taka sytuacja trwa od wielu miesięcy – przyznaje Katya. – Zatrzymują wszystko, co choć w minimalnym stopniu nie spełnia kryteriów przewozu. Czasami ukraińskie firmy odnotowują milionowe straty, bo celnicy potrafią sprawdzać dokumenty tygodniami. Wtedy kierowca na granicy stoi nawet miesiąc, a towar się psuje, jeśli to np. jedzenie. Zanim więc potwierdzą się dokumenty i przyjdą odpowiednie papiery, to nierzadko wszystko w ciężarówce nadaje się do wyrzucenia. Bywa też tak, że na auto i znajdujący się w nim transport nakładany jest areszt. Wtedy samochód jest odholowywany na specjalny parking i tam czeka na zakończenie procedur. Niekiedy trwają one tak długo, że niepoliczony, nieudokumentowany towar "wyparowuje", najczęściej po ukraińskiej stronie.

          Dziennikarze z Ukrainy przeprowadzili śledztwo, z którego wynika, że na początku wojny, wiele ciężarówek z pomocą humanitarną, zwłaszcza amerykańską, było zatrzymywanych w ten sposób. Auta "aresztowano" do wyjaśnienia. Wywożono na parkingi oddalone od granicy i w odpowiednio "ukryte" miejsca. Następnie, powoli, systematycznie, znikał z nich towar. Po kilku miesiącach nie było po nim śladu. Dokumenty też niczego nie potwierdzały. Takich przypadków po ukraińskiej stronie miało być wiele. O niektórych donosiło między innymi Radio Svoboda czy BBC.

          Czy dochodziło do podobnych sytuacji po polskiej stronie granicy? Dowodów nie ma. – Tu wszystko idzie zgodnie z literą prawa. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ale widzimy czasem, że jakiś kierowca blokuje przejazd przez wiele godzin. Zapytacie dlaczego? Co w tym dziwnego? Co niepokojącego? Bo on po prostu czeka na odpowiednią zmianę i odpowiedniego celnika w Polsce, z którym wszystko jest już dogadane – opowiada jeden z kierowców ciężarówki, z którym rozmawiam na przejściu granicznym w Korczowej. Trudno jednak potwierdzić jego słowa. Być może to kolejny, sfrustrowany czekaniem człowiek, jakiemu różne historie przychodzą do głowy.

          Przy wszystkich opisanych wyżej problemach, kontrolach i przepisach, zastanawiające jest, jak uciekający przed obowiązkową służbą wojskową ukraińscy mężczyźni, w liczbie dziesiątek lub setek tysięcy, zdołali dostać się do Unii Europejskiej? – Płacą Ukraińcom. Czasem ogromne gaże, a ci ich przepuszczają na lewych dokumentach – tłumaczy mi jeden z polskich funkcjonariuszy Straży Granicznej. Niedawno pogranicznicy ukraińscy ujawnili przestępcze schematy i stawki za nie. Nielegalni uchodźcy mieli płacić za miejsce w tego typu konwoju od 5 do 15 tys. dol, czyli od 20 do 60 tys. zł od osoby. W jednym transporcie może znajdować się nawet około 100 ludzi. Przy najwyższych stawkach, przemytnicy i ich poplecznicy z ukraińskiej Straży Granicznej, mogą zarobić nawet 600 tys. zł. Za jeden taki transport.

          Podpytuję więc polskiego pogranicznika dalej. Rozumiem, wiem, że po ukraińskiej stronie korupcja to plaga. Nie dziwi mnie, że do takich sytuacji dochodzi regularnie. Ale nie potrafię zrozumieć, jak ci ludzie przejeżdżają przez polską kontrolę graniczną? Strażnik patrzy na mnie ze zdziwieniem i konsternacją, bo lekka rozmowa o "okropnych uciekinierach i zdrajcach ojczyzny" przerodziła się nagle w "trudne sprawy". Nabiera wody w usta. "Nie wiem, nie wiem. Pewnie mają jakiś sposób, żebyśmy się nie zorientowali. Poza tym nas nie interesuje, czy ta osoba uciekła przed wojskiem, czy nie. To sprawa Ukraińców" – odpowiada funkcjonariusz.

          – My tu na kontrabandę, przemyt, nielegalnych uchodźców i wiele innych przestępstw patrzymy codziennie. Znamy tych ludzi. Wiemy, co wożą. Czasem robią to tak umiejętnie, że potrafią ominąć przepisy. Dlatego my z kolei musimy ich trzymać, sprawdzać, karać, zawracać – mówi jeden z oficerów SG na przejściu w Medyce. – Nie ma takiego dnia, żeby ktoś nie próbował czegoś nielegalnego przewieźć w jedną albo w drugą stronę. A wolontariuszy i organizacji humanitarnych w Ukrainie jest wysyp. Każdy "jedzie po humanitarkę" albo "z humanitarką". Mówią: "gnamy humanitarkę". W domyśle wiadomo, że zarabiają na tym. My na to patrzymy. Te drogie auta, rejestrowane jako wsparcie dla wojska, ciężarówki pełne sprzętu AGD, RTV – też niby jako wsparcie czasu wojny. Na pierwszy rzut oka widać, że to nie żadna pomoc, a towar na handel. Uczciwych wolontariuszy można policzyć na palcach jednej ręki – dodaje mundurowy.

          granica polsko-ukraińska.

          Przejście graniczne

          Rekordy, przeszukania i strach

          – Ja wracałem z frontu w Ukrainie całkowicie na pusto. Niczego nie było u mnie w aucie, bo wszystko rozdałem. Polski pogranicznik zapytał, skąd jadę. Odparłem, że z Donbasu i wtedy się zaczęło – wspomina Tomasz Sikora, muzyk z Wrocławia, który od początku inwazji Rosji na Ukrainę w 2022 r., wspiera walczących kolegów, w tym pochodzącego ze Lwowa jazzmana Marka Tokara. – Wydaje się, że słowo front czy Donbas działa na nich jak płachta na byka. To słowo klucz, po którym lądujesz na jamie, rewizji albo na rentgenie.

          Pracowników przejść granicznych rozzłościć może cokolwiek. Nigdy nie wiadomo, czym zajdziesz im za skórę. – Powiedziałem tylko do innego kierowcy, żeby podjechał bliżej, to usprawni przejazd i może odprawią nas szybciej – mówi Andrzej, jeden z polskich wolontariuszy, który nadal jeździ na Ukrainę. Nie jest zniechęcony przekraczaniem wszelkich granic na polsko-ukraińskiej granicy. – Celniczka popatrzyła na mnie z byka. Zapytała, czy moim zdaniem, ona i jej koledzy zbyt wolno pracują. Już wiedziałem, co to oznacza. Czekaliśmy na przejazd ponad 4 godziny, choć przed nami były zaledwie dwa auta.

          – Mój rekord padł ostatnio. 18 godzin czekania na wjazd z Ukrainy do Polski. Zatrzymały nas polskie służby graniczne. Ukraińscy przepuścili w kilka minut – mówi Igor Tracz, polski maszer, wielokrotny mistrz Polski, Europy i świata w wyścigach psich zaprzęgów. Niedawno wracał z 70. konwojem z pomocą humanitarną dla Ukrainy, bo od początku inwazji jest aktywnym wolontariuszem. – Zabrali nam dokumenty. Przez wiele godzin nie widzieliśmy naszych paszportów. Bez słowa wyjaśnienia, kazali nam zjechać na bok. Nie postawiono nam żadnych zarzutów, nie przedstawiono protokołu z zatrzymania. Po prostu ktoś postanowił nas dobrze przetrzymać i przetrzepać. Bez dostępu do jedzenia czy leków, a upały są od kilku dni straszne – mówi Tracz.

          – Problem polegał na tym, że mieliśmy ze sobą dwa zabawkowe granaty ćwiczebne. Pogranicznicy wpadli w panikę. Żadne tłumaczenia nie pomogły. A przecież na pierwszy rzut oka widać, że to zabawki. Funkcjonariusze, nawet ci, którzy zakładam, że wiedzieli, że to fejk, zaczęli ubierać kamizelki kuloodporne i hełmy. Otoczyli moje auto w krąg i kazali mi jechać powoli, a oni szli obok. Później zabrali nas na przesłuchanie. Cała noc spędzona w dyżurce. Na miejsce sprowadzono policję, straż pożarną, karetkę i pirotechników. Pewnie podatników kosztowało to sporo pieniędzy. Na koniec eksperci stwierdzili, że faktycznie to zabawka i że mogę jechać dalej. Ale po Straży Granicznej byli celnicy, którzy też nie wiedzieli, co zrobić z tym zgniłym jajem. Kazali zabawkowe granaty zabrać z powrotem do Ukrainy. Wyrzucić je gdziekolwiek i wtedy wrócić na przejście. Ale mandat dostałem. 500 zł, jak za nielegalny przewóz jabłek – opowiada Igor Tracz. – Zastanawiałem się, czy jakbym miał pistolet na wodę, to też wyszłaby z tego taka draka?

            Inna historia z samego początku wojny. Wolontariusze jego Fundacji ewakuują z Charkowa psy. W związku z tym, że Tracz zawodowo zajmuje się zwierzętami, to auto, którym się poruszali, było wyposażone bardzo profesjonalnie. Z tego powodu, celnicy uznali, że Agnieszka — wolontariuszka Igora Tracza — próbuje przemycić nielegalnie zwierzęta, przeznaczone na sprzedaż. Ranne i wyczerpane psy spędziły w przyczepie trzy dni. – Po 72 godzinach zacząłem wysyłać zdjęcia i filmy z granicy do znajomych polityków każdej opcji, aby ktoś nam pomógł, bo było naprawdę nieciekawie. Po kilku godzinach zadzwonił do nas z prywatnego numeru sam Jarosław Kaczyński. Powiedział, że kocha koty i psy. Zapytał, na którym przejściu stoimy. Niedługo później Agnieszka ze zwierzakami stała na pasie dyplomatycznym. Pewnie bali się kompromitacji, bo wiadomość zaczynała docierać do ogólnopolskich mediów – dodaje Tracz.

            Ukraińcy na granicy to "podludzie"

            Wolontariusze wymieniają między sobą informacje, gdzie najlepiej przechodzić odprawę. Gdzie celnicy i pogranicznicy mają bardziej ludzkie podejście, ale trudno tu o jakąkolwiek regułę. Jednego dnia bez problemu przejdziemy przed Budomierz i z rządowymi dokumentami postoimy pół godziny albo krócej, a innego dnia, gdy zmianę ma inny człowiek, spędzimy tam kilkanaście godzin, trafimy na jamę, rentgen i kontrolę osobistą.

            Przez długi czas przejście graniczne Hrebenne-Rawa Ruska było uważane za takie, gdzie wolontariuszy traktuje się normalnie. I zresztą do dziś, podobnie, jak Krościenko, ma ono najlepszą opinię. Stare przysłowie mówi, że wyjątki potwierdzają regułę, więc przytoczmy jeden z nich.

            Wracam z Donbasu. Jest chłodna zima 2023 r. Palce zamarzają po kilku sekundach. Musieliśmy zabrać ze sobą z powrotem dwa samochody. W transporcie postanowiła pomóc ukraińska wolontariuszka Irina. Wsiadła w jedno auto w Kijowie, ja w drugie i razem wracaliśmy do Polski. Ukraińska kontrola poszła szybko. Z odpowiednim pismem, zaświadczającym, że wracamy z misji humanitarnej, trafiliśmy na pas Tax Free. Po kilku minutach pustymi samochodami, podjeżdżamy do bramek polskich. Nasze auta są na ukraińskich numerach rejestracyjnych. Stoimy kilkanaście minut. Nikogo nie ma przed nami, widzimy, że za bramkami też pusto.

            Mija ponad pół godziny. Później godzina. Nadal nic się nie dzieje. Wychodzę z auta i kieruje się w stronę polskiej budki Straży Granicznej. Doświadczony tym, że mundurowych bardzo łatwo "urazić", grzecznie pytam, czy jako obywatel Unii Europejskiej mogę wjechać na przyspieszony pas ruchu. Dostaję pozwolenie. Po kilku sekundach bramka się otwiera. Na pasie unijnym pusto. Na ukraińskim stoi kilka aut. Ludzie mówią, że od kilku godzin kolejka się nie rusza. Nie wiedzą dlaczego. Podjeżdża kilka samochodów na niemieckich numerach rejestracyjnych. Słyszymy, że wszyscy mówią w języku angielskim. Mijają czekające auta i podjeżdżają od razu do okienka kontroli celnej i paszportowej. Po 10 minutach wszyscy przejeżdżają. My stoimy razem z Ukraińcami, bo mamy kijowskie blachy i tu ustawili nas polscy pogranicznicy, po wjechaniu na teren przejścia.

            Przez prawie godzinę nic się nie dzieje. W końcu nie wytrzymuję i idę zapytać celniczki, o co chodzi. Zdziwiona, że słyszy język polski, zaprasza mnie na przód kolejki. Pojadę priorytetową ścieżką. Super. Wołam Irinę, żeby ustawiła się za mną. Celniczka tego nie widzi, bo poszła otworzyć szlaban. Ruszam powoli, a za mną Irina. Nagle słyszę krzyk celniczki: "Gdzie jedziesz? Kto ci pozwolił? Gdzie masz dokumenty? Chcesz dostać mandat? Na koniec kolejki, ale już!" – wrzeszczy kobieta, nawet nie siląc się na jakąkolwiek kulturę wobec wolontariuszki. Nie chce słuchać jej spokojnych wyjaśnień.

            Wysiadam z auta i proszę, by celniczka normalnie porozmawiała z moją znajomą. Przecież nic nie zrobiliśmy, czekamy od kilku godzin, kolejka się nie rusza, auto, którym jedzie Irina, należy do mnie. Ona jest tylko kierowcą. Podejście celniczki się nie zmienia. Dalej krzyczy na Irinę i każe jej ustawić się za wszystkimi ukraińskimi samochodami. Najpewniej postoi tu całą noc albo i dłużej, a już jesteśmy wykończeni. Zbliża się północ, jechaliśmy cały dzień. W końcu grzecznie proszę celniczkę o wylegitymowanie się. Oświadczam spokojnym tonem, że będę chciał złożyć oficjalną skargę. Jej głos łagodnienie. Zabiera dokumenty od Iriny i pozwala nam przejechać.

            granica polsko-ukraińska.

            Okolice granicy

            Polak? To daj! Rzecz o łapówkach

            Ukraińcy dobrze wiedzą, jak ich obywateli traktują polscy pogranicznicy. Możliwe, że też, dlatego czasem nie ułatwiają życia polskim wolontariuszom, wracającym do domu. – Gdzie pan ma dokumenty, że jedzie pan po pomoc humanitarną? – pyta ukraiński mundurowy na przejściu w Korczowej. Odpowiadam, że nie mam, bo wracam z frontu i całą pomoc zostawiłem na Wschodzie, a teraz jadę do domu odpocząć. – A więc nie mogę pana przepuścić bez kolejki. Zapraszam na koniec – odpiera. Patrzę na sznur aut. Łzy stają mi w oczach ze zmęczenia i bezsilności. Wiem, że przede mną co najmniej kilka godzin stania. Na pas graniczny udaje się wjechać po dwóch. W sumie czekam jakieś pięć godzin.

            Inny dzień, również przejście w Korczowej. Tym razem mam pismo. Ukraiński funkcjonariusz przygląda się mu bacznie. Czyta dokument dokładnie i powoli. Po czym bez słowa mi go oddaje, a palcem wskazuje koniec kolejki i odchodzi. Uchylam drugie okno i krzyczę, by mnie usłyszał. "Proszę pana, wracam z Donbasu, jadę już trzeci dzień. Serio jestem wykończony. Nie przyjechałem na wakacje do waszego kraju. Proszę mnie puścić". Pogranicznik odpowiada, że zwierzchnicy zabronili mu przepuszczać pomoc humanitarną bez kolejki. Poleca pojechać na inne przejście, bo na tym zapewne będę stał do rana, czyli kolejne 12 godzin.

            Jadę więc do Budomierza. Funkcjonariusz ukraińskiej Straży Granicznej, kiedy widzi pismo z pieczątką, od razu otwiera bramkę i kieruje mnie na pas dyplomatyczny. Nikt mu nie zabronił przepuszczać wolontariuszy. Szybko przechodzę kontrolę i przejeżdżam na polską stronę. Bus jest pusty. W środku tylko moja kamizelka kuloodporna, hełm, apteczka i prywatny generator prądotwórczy. Bo w Ukrainie często nie ma prądu. Ląduję na skanerze RTG. Podobno, żeby sprawdzić, czy nie przemycam ludzi, bo kilka osób miało dziś próbować nielegalnie przekroczyć granicę z Zachodnim światem. Po kilku godzinach Polacy mnie zwalniają, choć celniczka z przekąsem mówi, że ten mój generator to powinna skonfiskować, bo to towar strategiczny dla obronności państwa. Odpuszcza tylko dlatego, że pudełko jest otwarte i widać na sprzęcie ślady użytkowania. Mogę jechać dalej. Do Krakowa docieram po 3.00 w nocy. Podróż zamiast 9 godzin zajmuje mi 19. 10 godzin zmarnowane przez problemy na przejściach.

            – Trzeba wiedzieć, którym pasem jechać. Ukraińcy pobierają opłaty za szybszy przejazd, ale trzeba wiedzieć do kogo podejść. Komu, co dać i kiedy. To specjalne systemy, które my znamy od lat. Ta patologia na granicy to nie kwestia roku, dwóch czy nawet trzech – mówi jeden z ukraińskich wolontariuszy ze Lwowa. – Od blisko 20 lat jeżdżę do Ukrainy i na granicy zawsze tak było. Od lat nic się tam nie zmienia. To po prostu państwo w państwie. Jądro ciemności – wtóruje mu Tomasz Sikora.

            – Ukraińcy sami się zorają. Przecież my jeździmy z pomocą humanitarną dla nich. Dostarczamy samochody dla nich. A oni robią nam takie problemy na granicy. To najgorszy etap podróży. Prawie zawsze są jakieś jaja – pisał nie raz w swoich kanałach w mediach społecznościowych Exen, czyli Maciej Wodziński, Polak, który dostarczył już ponad 200 aut dla SZU.

            Jest koniec czerwca 2024 r. Jacek Cielecki, polski wolontariusz z Wrocławia wraca do domu, po dostarczeniu auta terenowego dla ukraińskich sił specjalnych. W social mediach publikuje kilka zdjęć. Widać na nich ludzi koczujących przy stacji benzynowej po ukraińskiej stronie przejścia granicznego. Przed nim cztery autobusy, pełne kobiet i dzieci. Na dworze piekło. Ponad 40 stopni w słońcu. Nie ma gdzie się ukryć. Na stacji wody już nie kupisz, lody wyprzedane, toalety zapchane, trawnik śmierdzi kałem i moczem. Trochę dalej grill. Ukraińcy robią szaszłyki. – W sobotę to normalne. Zawsze tyle stoimy, dlatego nasi pasażerowie wiedzą, że trzeba się przygotować z prowiantem, wodą i tym podobne. Postoimy do rana – uśmiecha się przyzwyczajony do sytuacji kierowca rejsowego autobusu. Zgodnie z rozkładem mieli jechać do Wrocławia około 16 godzin i dotrzeć około 8.00 rano do stolicy Dolnego Śląska. Przed 10.00 autobus dojeżdżał dopiero do Krakowa. Zdaniem kierowcy, jak na weekend to i tak bardzo dobrze poszło. – Odezwę się, jak wrócę do żywych – pisze krótko Jacek.

            granica polsko-ukraińska.

            Zmiany systemowe, reguły i przepisy kontra przestępcy i politycy

            Dlaczego tak się dzieje i co z tym zrobić? Wielu się nad tym głowiło, ale żadne rozwiązanie nie jest proste. Żadna odpowiedź nie wydaje się prawidłowa. Jednym z głównych powodów takiej sytuacji jest wszechobecna w Ukrainie korupcja i kombinatorstwo. – Na początku 2022 r. wszystko szło przez granicę jak leci. Nikt prawie niczego nie sprawdzał, bo większość ludzi po prostu uciekała. Pogranicznicy pomagali kobietom nosić dzieci, ludzie jechali do Europy bez dokumentów, nieletni bez opiekunów. Mieliśmy kilkaset tysięcy ludzi dziennie, którzy przekraczali granicę z Polską niemal bez żadnej kontroli. Nie do końca wiemy, kto wtedy do nas przyjechał, co przywiózł – wspomina oficer z Karpackiego Oddziału Straży Granicznej. – Rzeczywiście wtedy panowało takie ogólnonarodowe, czy nawet międzynarodowe zjednoczenie. Każdy sobie pomagał. Ale po miesiącu na granicę wróciła ukraińska kontrabanda i przemytnicy. Śmialiśmy się, że skoro sytuacja jest znowu w normie, to znaczy, że wojna pewnie się niedługo skończy – dodaje oficer.

            Przemyt towarów od alkoholu, papierosów, po produkty spożywcze bez cła, sprzętu wojskowego, dzieci do adopcji lub kobiet do pracy w domach publicznych w Europie, a nawet nielegalny handel organami – to prawdziwe i wielkie problemy polsko-ukraińskiej granicy. Tak naprawdę za kłopoty wolontariuszy w dużej mierze odpowiedzialni są więc przestępcy, skorumpowani urzędnicy, łapówkarscy mundurowi, czy też udający pomocą humanitarną handlarze. Sytuację miał zmienić wprowadzony przez Ukrainę specjalny system kontroli pomocy humanitarnej. Miały już nie powtórzyć się przypadki kradzieży, zniknięcia transportów, czy nielegalnych wyjazdów z kraju albo udawania wolontariusza. Ale szmuglerzy bardzo szybko wymyślili, jak otrzymywać specjalny, identyfikacyjny kod. Masowo zaczęli zakładać własne organizacje i w ten sposób znowu omijać prawo.

            System sprawił więc, że do Ukrainy niemal przestali przyjeżdżać zagraniczni wolontariusze, ci którzy pomagali z dobroci serca, nie napełniając swoich kieszeni. Nie mają oni bowiem za sobą ani księgowej, ani prawników, ani magazynów, ani nic co mogłoby ułatwić im biurokratyczną pracę. Po prostu chcieli pomóc. Z jednej strony zmiana przepisów z kwietnia 2024 r. miała usprawnić i wprowadzić lepszą kontrolę nad tym, co przejeżdża przez granicę, ale z drugiej strony stworzyła poważne ryzyko związane ze zmonopolizowaniem pomocy humanitarnej, o czym donosiło między innymi ukraińskie Radio Svoboda.

            – Zwykłych wolontariuszy, bardzo często tych znanych i popularnych, próbuje się na siłę uwikłać w różne nieprawidłowości, bo praca dobroczynna w ogromnej mierze opiera się na zaufaniu. Jeśli wolontariusz straci zaufanie społeczne, to można zwijać manatki. Dlatego wielu z nich próbuje się po prostu zastraszyć. Szuka się więc dziur w przepisach, stawia się wolontariuszom absurdalne zarzuty np. niedopełnienia należytej staranności, czy czegokolwiek – mówiła w ukraińskich mediach szefowa lwowskiej organizacji "Rehub", zrzeszającej kobiety weteranki. Jej zdaniem, to ukraińskie regionalne administracje i politycy, od dłuższego czasu próbują skupić wielomiliardowy "biznes pomocy humanitarnej" w swoich rękach. Podobne głosy słychać w Polsce, ale dotyczą one lobby dużych organizacji pomocowych, które także traciły wpływy i monopol na rzecz "małych" wolontariuszy, jacy pomoc organizowali celowo.

            Co więc mogłoby sprawę polepszyć? Zdaniem Igora Tracza – przede wszystkim zmiany systemowe, wprowadzenie odpowiednich procedur dla wszystkich wolontariuszy i organizacji, a nie tylko dla tych wybranych. Lepsza weryfikacja, rozwiązania prawne, które nie równałyby ludzi chcących nieść pomoc z handlarzami i przemytnikami. – Pełnoskalowa wojna trwa od prawie 3 lat. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek zorganizował np. konsultacje z organizacjami pomocowymi, żeby w ogóle nad tym problemem granicy polsko-ukraińskiej ktokolwiek się pochylił.

            Niektórzy znaleźli wyjście, jak unikać pytań i problemów, ale w związku z tym proszą o zachowanie anonimowości. – My mamy sposób na granicę. Po prostu nikomu nie mówimy, że jesteśmy wolontariuszami. Że jesteśmy medykami wojennymi, że ratujemy ludziom życie na froncie. Że jeździmy na Donbas. Że każdego dnia Rosjanie chcą nas zabić. Że ocaliliśmy już tysiące ludzi. Po prostu przyjeżdżamy tu turystycznie. Z niczego się nie tłumaczymy i nie mamy kłopotów.

            Dowiedz się jeszcze więcej. Sprawdź najnowsze newsy i bądź na bieżąco

            OTHER NEWS

            2 hrs ago

            Nowy wiek emerytalny - chętni będą mogli skorzystać z szybszej emerytury. Oto wyliczenia stażówek dla chętnych

            2 hrs ago

            Autostrady na Słowacji — opłaty i przepisy

            2 hrs ago

            Łukaszenko wije się pod naciskiem Pekinu. W sprawie granicy polsko-białoruskiej stawia opór

            2 hrs ago

            Okropny fetor na południu Krakowa. Mieszkańcy mają już tego dość. Służby i miasto obiecują działania

            2 hrs ago

            Nowa forma wsparcia dla seniorów już niedługo. Czym jest bon senioralny i ile wyniesie? 03.07.2024

            3 hrs ago

            "Zdecydowane działania". Zełenski zapowiada kontrofensywę

            3 hrs ago

            Masakra na przejeździe w Ołtarzewie. Jest wideo. "3 minuty przed tragedią"

            3 hrs ago

            Płonie Pantanal - największe bagna świata

            4 hrs ago

            Awaryjne lądowanie samolotu pod Kołobrzegiem. Z silnika wydobywał się dym

            4 hrs ago

            Czeszki zamiast ogórków marynują inny produkt. Babcia Krysia łapie się za głowę, ale zobacz przepis na utopence!

            4 hrs ago

            Banknoty stracą ważność w 2024 roku. Tymi pieniędzmi nie zapłacisz rachunków w sklepie, mandatu, ani podatków. Masz je w portfelu? WYMIEŃ

            4 hrs ago

            Zła wiadomość dla francuskich narodowców. Opublikowano nowy sondaż

            4 hrs ago

            Nadmorska ryba za kilkaset złotych? Tyle cię wyniesie, jeśli złamiesz regulamin. Zakaz smażenia ryb nad Bałtykiem to nie żart

            4 hrs ago

            Kamera uchwyciła zachowanie posła Goska. Romanowski nie wytrzymał

            4 hrs ago

            Ryga na długi weekend sierpniowy 2024. Czy faktycznie jest tak tania? Jakie atrakcje warto zobaczyć? Sprawdź w praktycznym informatorze!

            4 hrs ago

            Ten japoński nóż składa się z aż 67 warstw stali damasceńskiej. Nie potrzebujesz żadnego innego

            4 hrs ago

            Kupujesz krojony chleb w folii? To nie jest dobry pomysł. Szybko możesz pożałować

            5 hrs ago

            Ten dokument wpłynął na decyzję ws. stóp. Pesymistyczne prognozy NBP

            5 hrs ago

            Chorwacja na wakacje z Małopolski. Adriatyk, pogoda i jedzenie przyciągają jak magnez. Czy jest drogo? Ile kosztuje wyjazd? Sprawdzamy!

            5 hrs ago

            46 dni! Klient Biedronki wrzucił zdjęcie. "Przechodzi ludzkie pojęcie"

            5 hrs ago

            Nieoficjalnie: państwa NATO zdecydowały o dalszej pomocy dla Ukrainy

            5 hrs ago

            Masowe usterki dwóch popularnych marek samochodów. Do naprawy 22 tys. aut

            5 hrs ago

            Tracą wiarę w Ukrainę. Zapytali nawet Polaków

            5 hrs ago

            "Trzeba tych ludzi wyeliminować". Kaczyński nie ma wątpliwości

            5 hrs ago

            Jasmine Paolini nie pozwoliła sobie na potknięcie

            5 hrs ago

            Kto spłaca kredyt gotówkowy po śmierci kredytobiorcy?

            5 hrs ago

            Rośnie liczba osób z pokolenia Z, które nie pracują ani nie uczą się. Eksperci wyjaśniają

            5 hrs ago

            Sobotni finał Męskiego Grania 2024 w Żywcu. Na scenie aż dwie Orkiestry i premierowo „Wolne Duchy” ZDJĘCIA

            5 hrs ago

            Zwrot w sprawie Ludmiły Kozłowskiej. Kluczowa opinia ABW

            5 hrs ago

            Autem do Chorwacji? W 2024 będzie drożej. Nie przez ceny paliwa. Kierowców czeka niemiłe zaskoczenie

            5 hrs ago

            Sanepid zrobił nalot nad morzem. Posypały się mandaty

            5 hrs ago

            Szefowie branży gastro ostro o młodych: nie potrafią nawet otworzyć pepsi

            5 hrs ago

            Internauci zachwyceni prostym trikiem podczas lotu

            5 hrs ago

            Holenderski golfista poszedł do sądu. Dzięki temu jedzie na igrzyska

            5 hrs ago

            Julia Garner i Jessica Henwick w thrillerze "The Royal Hotel". Od 28 czerwca w krakowskich kinach

            5 hrs ago

            Ten ekspert nie ma wątpliwości. Polska była najsłabszą drużyną Euro 2024

            5 hrs ago

            NATO ustaliło wsparcie dla Kijowa. Ukraińska armia otrzyma miliardy euro

            6 hrs ago

            Nowa droga ekspresowa na Śląsku. Drogowcy "przecięli wstęgę"

            6 hrs ago

            Ta roślina przynosi biedę. Im lepiej kwitnie, tym mniej pieniędzy

            6 hrs ago

            Małgorzata Ostrowska-Królikowska zacieśnia więzi z wnukiem na wczasach: "ZACHWYT" (ZDJĘCIA)