Jastrzębski Węgiel był nie do poznania. Paraliż w finale Ligi Mistrzów
Jastrzębski Węgiel w finale Ligi Mistrzów
Nie będzie polskiego hat-tricka w europejskich pucharach, ani czwartego z rzędu triumfu naszej rodzimej drużyny w Lidze Mistrzów. Nie poznawałam Jastrzębskiego Węgla. To nie była ta sama drużyna, która tydzień temu sięgała po mistrzostwo Polski. Wyglądali na zupełnie przygaszonych na tle rozpędzonego Itasu Trentino, który, choć jest wielką firmą na europejskim rynku, to w tym sezonie nie wygrał niczego na rodzimych parkietach. Za to po 13 latach znów triumfował w Lidze Mistrzów, robiąc to po raz czwarty w historii klubu. Jastrzębianie mogą odczuwać niedosyt, którego mimo wszystko od lat nie powinna odczuwać polska klubowa siatkówka.
Pamiętam rozmowę z prezesem Jastrzębskiego Węgla Adamem Gorolem po finale PlusLigi przed trzema laty. Jastrzębianie pokonali wtedy zespół z Kędzierzyna-Koźla, który nieco ponad tydzień później miał stanąć do walki w finale Ligi Mistrzów w Weronie i rozpocząć piękną serię walki polskich ekip o ten najważniejszy z europejskich pucharów. – Chcemy kroczyć drogą ZAKSY – powiedział mi wtedy prezes Gorol, mając na myśli pucharowe aspiracje jego klubu, ale i filozofię budowania drużyny. W końcu największą siłą kędzierzynian, którzy w latach 2021-23 wygrywali Ligę Mistrzów, była konsekwencja w tworzeniu zespołu. Zamiast wielkich rewolucji co sezon, budowanie zespołu wokół kluczowych graczy.
W przypadku jastrzębian jednym z tych kluczowych graczy miał być przyjmujący Tomasz Fornal, który już stawał się liderem zespołu, a w tamtym czasie przedłużał umowę z klubem bodajże na trzy lata. Dziś także ma przedłużony kontrakt, choć kuszony był tak przez zagraniczne zespoły, jak i miał intratną ofertę z Asseco Resovii.
Trzy lata temu żyliśmy jeszcze w innej rzeczywistości. I nie mam tu na myśli obostrzeń związanych z pandemią koronawirusa, ale era przed pierwszym triumfem ZAKSY w Lidze Mistrzów, dziś wydaje się czymś zupełnie odległym. Ich wielki triumf w Weronie w 2021 r. był wyjątkowy, obrona tytułu rok później w Lublanie także była emocjonalna, gdy z klubem żegnał się rewelacyjny wychowanek Kamil Semeniuk, a w poprzednim sezonie myśleliśmy, że polska siatkówka wchodzi na jeszcze wyższy poziom, gdy w walce o złoto kędzierzynianie zmierzyli się z Jastrzębskim Węglem. To był pierwszy wyraźny dowód na to, że jastrzębianie nie potrzebowali wiele czasu, by spełnić to, o czym mówił ich prezes – pójść drogą ZAKSY i powalczyć o triumf w Europie. Byłam przekonana, że w niedzielę w Ankarze zrobią ten drugi krok i wzniosą puchar do góry. Nie tylko po to, by odkuć się za ubiegłoroczną porażkę z ZAKSĄ w Turynie, ale by dopełnić pucharowego hat-tricka dla polskich ekip i po raz kolejny utrzeć nosa włoskiej ekipie. W końcu Projekt Warszawa sięgnął w tym sezonie po Puchar Challenge, Asseco Resovia zdobyła drugi w hierarchii Puchar CEV. Zabrakło tylko tego trzeciego…
Selekcjoner polskich siatkarzy Nikola Grbić, który w Antalyi oglądał trójkę swoich kadrowiczów, powiedział, że dla Trentino to ostatnia szansa na uratowanie tego sezonu. W końcu ekipa z Trydentu nie zdobyła żadnego z trofeum we Włoszech, a z walką o obronę scudetto pożegnała się na etapie półfinału. W niedzielę w Antalyi odczarowała dwie finałowe porażki w Lidze Mistrzów z ZAKSĄ i po 13 latach wróciła na europejski tron. Przede wszystkim Trentino odczarowało samych siebie i pokazało się rewelacyjnie na tle pogubionych od początku jastrzębian. Złoty duet przyjmujących – Daniele Lavia i Alessandro Michielletto z kadrą Azzurrich zdobył już mistrzostwo Europy i świata, a teraz dołożył do tego także klubowy tytuł na Starym Kontynencie. Kamil Rychlicki królował w ofensywie Trentino, a jastrzębianom zabrakło prezentowania wysokiego poziomu dłużej niż tylko przez kilka akacji z rzędu.
Po dwóch setach widziałam w oczach jastrzębian, że sytuacja wymknęła im się spod kontroli, ale wiedziałam, że są dwie osoby, które mogą pobudzić swoich kolegów – Tomasz Fornal i Jurij Gładyr. Ten drugi, blisko 40-letni środkowy, wciąż zachwycający formą, nie raz potrafił w żołnierskich słowach postawić zespół na nogi i przed trzecim setem też nie zabrakło przemowy. Po Fornalu widać było, że udane akcje go nakręcają, ale potrzeba było większej skuteczności całego zespołu – efektownych bloków Norberta Hubera, ataku z trudnych piłek kończonych przez Rafała Szymurę i wsparcia w ofensywie od Jeana Patry’ego. Wszystkim tym jastrzębianie zachwycali w walce o złoto PlusLigi. Nie zdołali powtórzyć tego w Antalyi.
Z tego przede wszystkim może wynikać niedosyt jastrzębian, którzy zwyczajnie nie pokazali pełni swoich możliwości przeciwko Trentino. Wyobrażam sobie, jaki niedosyt musi odczuwać rozgrywający swój 12. sezon w klubie Jakub Popiwczak, nie mówiąc już o jastrzębskiej legendzie Leszku Dejewskim, związanym ze śląskim klubem od przeszło czterech dekad. Wyobrażam sobie niedosyt kibiców Jastrzębskiego Węgla, którzy oczekiwali, że po 4. miejscu z 2011 r., brązie sprzed dekady oraz srebrze Ligi Mistrzów sprzed roku, spełni się marzenie o złocie. Pewnie jeszcze trzy lata temu takie srebro miałoby zupełnie inny smak. Dziś do złota i wielkich finałów z udziałem polskiej ekipy przyzwyczailiśmy się na tyle, by trudno było nam sobie wyobrazić inny scenariusz. Tomasz Fornal zaraz po finale w Antalyi zapowiedział na antenie Polsatu Sport, że jego drużyna postara się wrócić za rok i sięgnąć po złoto Ligi Mistrzów. Piąty z rzędu finał z udziałem polskiej drużyny? Nie może być inaczej.